Jak może pamiętacie – w pierwszej i drugiej części, czy to Altair czy
Ezio, często musieli zabijać ofiary wyznaczone przez fabułę na oczach
strażników i w sposób niezbyt pasujący do wyobrażeń o poczynaniach
skrytobójcy. Prędzej do Kratosa, bo nierzadko trzeba było zaszlachtować
tuziny wrogów zanim można było dorwać swój cel. Teraz nareszcie wygląda
to przypadków bardziej naturalnie, bo Ezio atakuje z ukrycia, a ofiara
nawet nie wie co ją zabiło. Sporo misji kończy się automatyczną porażką,
gdy tylko zabójca zostanie zauważony, więc trzeba się chować i dobrze
planować swoje poczynania. Tak właśnie powinno to wyglądać od pierwszej
części, choć dziwi mnie, że nasz ulubiony zabójca na zlecenie nadal nie
umie się skradać, kucać ani przylepiać do ścian. W niektórych sytuacjach
aż się o to prosi.
W serii Assassin’s Creed miasta odgrywają równie ważną rolę, co bohaterowie. Tym razem twórcy gry mieli dodatkowo utrudnione zadanie – Rzym nie jest tak ciasno zabudowany, jak Florencja czy Jerozolima. Owszem, są dzielnice, gdzie uliczki są wąskie, jak koński zad, ale w obrębie murów miejskich są też rozległe błonia pokryte ruinami antycznych budowli. Miasto na siedmiu wzgórzach różni się czymś jeszcze od dotychczas zwiedzanych miast. Jest skomplikowane i wielopoziomowe – ciągle trzeba wbiegać lub zbiegać po schodach – oraz naprawdę przeogromne. Pokonywanie pieszo tak dużych odległości byłoby monotonne, a poza tym w wielu miejscach nie da się tak fajnie parkourować, jak dotychczas, bo budynki stoją za daleko od siebie.